30 grudnia - Obiadek...
Kolejna pobudka nieświadoma o 5. Sniadanko - nareszcie z bardziej normalnego chleba (za 4 dolary!) i mało jadalnego sera. I na zakupy :D do miasteczka obok do centrum handlowego (tak wielkości Galerii Mokotów mniej więcej). Po przejściu 1/4 sklepów zwątpiłam (byłam mega zmęczona a tyle fajnych rzeczy) i wróciłam do domu.
I tu kolejny komentarz - tym razem wkurzonej nihil. Tu autobusy (które swoją drogą, jeśli masz karte studencką są za darmo - Lisa dała mi swoją bo ona wszedzię chodzi) mają jakiś chory system przystankowo-oznaczeniowy - nigdy nie wiesz czy jesteś na właściwym przystanku i czy autobus do którego się wsiadło jest tym właściwym (inne oznaczenia na rozkładzie a inne na autobusie). Dodatkowo nie ma czegoś takiego jak nazwy przystanków pośrednich (tych mniejszych) i się na nich nie zatrzymują jeśli nie wrzaśniesz odpowiednio wcześniej do kierowcy. No i rozkład jest tylko orientacyjny :) Czułam się jak w Hiszpanii czy we Włoszech...
O i jeszcze jedno - ogrzewanie musi tu być strasznie drogie bo Lisa zawsze je skręca a w łazience w ogóle nie włącza (ona jest chyba jak cyborg bo mi jest trochę zimno jednak...).
Wieczorem była kolacja - ja, Lisa, Hannah z Kosowa, Ahmed z Pakistanu i chłopiec z Indii (oni są wszędzie!!). Ahmed mieszka w Harkness International (pokój 311 :p), czyli tam gdzie ja będe mieszkała - mój pierwszy kolega z akademika :)
Najdziwniejsze było to, że Ahmed i chłopiec z Indii są dobrymi przyjaciółmi, a Pakistan z Indiami ciągle w stanie "wojny" o Kaszmir - dobrze jest zobaczyć, iż mimo różnic religijnych i konfliktu państwowego ludzie potrafią w zgodzie ze sobą żyć. Chyba jedna lampka wina mnie za bardzo rozluźniła bo takie farmazony piszę...