Dziś ledwo co wstałam. Wczoraj do drugiej łaziliśmy po mieście...
Ale oto bardziej szczegółowa relacja :)
Na początku z Soumayą poszłyśmy do Bohemian Cavern, żeby coś zjeść i zobaczyć jak Amerykanie oglądają wyniki wyborów. Miejsce jest dosłownie 50 metrów od naszego domu :) Przed barem mega kolejka, w barze nie dało się nijak przecisnąć - żeby zamówić musiałyśmy ponad godzinę pchać się do barmanki a potem następną godzinę czekało się na... frytki i Colę. Ludzie skandowali kiedy tylko Obama coś wygrywał lub nawet gdy prowadził po przeliczeniu 1% głosów. Nie mówiąc o wrzawie jak odliczane były w CNN sekundy do wyników z poszczególnych Stanów (szczególnie z D.C.).
W ogóle to CNN nie oszczędzało na wieczorze wyborczym. Monitory jakie mieli to takie gigantyczne iPhone - nasi komentatorzy sportowi i ich rysowanie po monitorze się nie umywa. To co prezenterzy i eksperci wyprawiali było naprawdę pierwsza klasa! Nie mówiąc już o hologramach gości, którzy np. byli w tym czasie w Chicago :) Żeby się trochę rozerwać poszłyśmy do klubowej części Bohemian Cavern - a tam ludzie w takt muzyki skaczą, wrzeszczą i... oglądają CNN ;)
Kilka fotek:
Po wyczerpujących trzech godzinach poszłyśmy do domu - do reszty naszych domowników by końcówkę obejrzeć już na spokojnie. I stało się - Obama wygrał, McCain miał zapłakane oczy na swoim przemówieniu, a Marcellus kłócił się z resztą. Bo okazuję się, że częśc z ludzi z mojego domu głosujących na Obamę głosuję zawsze na Republikanów i zaczęły się wielkie dyskusje na temat tego kogo by wybrali Al Gore czy McCain, Al Gore czy Obama etc. Wyszło, że wszyscy bardzo żałowali tego, że Al Gore nie startował bo zdobył by pewnie 90% głosów w naszym domku. W każdym razie w piwnicy świętowali, ja pisałam na blogu a tu nagle Jim i Mar wpadają do mojego pokoju i mówią, żebym koniecznie zobaczyła co się dzieję na dworze - SZAŁ!!! Pobiegłam po resztę i piorunem, w klapkach, piżamach polecieliśmy pod Bohemian Cavern. To co się tam działo jest nie do opisania. Ludzie tańczą na środku ulicy, ściskają się, wrzeszczą "O-BA-MA" i "Yes We Can", skaczą, piszczą, kierowcy trąbią... Ale to był dopiero początek - w końcu dopiero kilkanaście minut wcześniej ogłosili exit polls. Z okolicznych budynków ludzie puszczają muzykę.
Zdecydowaliśmy się pójść pod Biały Dom - w końcu jak powiedział Gordon "Musimy iść. To wydarzenie będziemy pamiętali jak będziemy mieli 85 lat." Najpierw zawitaliśmy na słynne skrzyżowanie 12th i U Street - to tu rozpoczynały się w przeszłości marsze Afro-amerykanów którzy walczyli o swoje prawa. Ludzi jeszcze więcej - policjanci już nie są w stanie zapanować nad tym co się dzieje. To chyba była jedyna okazja by stac przez pół godziny na środku dwóch dużych ulic i nie ryzykować wypadkiem samochodowym.
Pod domem prezydenta Busha ludzi tysiące - udało nam się przyjść w miarę wcześnie więc mieliśmy miejsce dość blisko płotu. Policjantów mnóstwo ale i tak nad niczym nie panowali. Jedyne co tak naprawdę odstraszało niektórych od przeskoczenia płotu byli snajperzy na dach Białego Domu - a było ich bardzo dużo i byli chyba specjalnie tak widoczni. Ludzie śpiewali już przeze mnie wspominane "Na-na-na-na na-na-na-na hey-hey-hey Goodbye!!!", hymn i wiele innych piosenek. Krzyczeli, że nareszcie Bush zniknie, cieszyli się. A ewidentnie na złość po pewnym czasie zgaszone zostało oświetlenie Białego Domu. Może Bush pomyślał, że jak już chociaż nie może spać przez ten hałas to reflektory świecące mu w okna wyłączy ;)
Po godzinie postanowiłyśmy - ja, Soumaya i Simone, że czas na nas. Na pytanie Richiego dlaczego, kiedy wszyscy muszą rano do pracy wstać - "Bo jesteśmy tu na wizie ;)".
Trochę energii poświęciłyśmy na dotarcie do U Street - a tam impreza nadal trwa. Pod naszym domem też :) Ale czas już był na nas. Więc i koniec tego posta...
Filmiki zamieszczę jak uda mi się je zmniejszyć :)
Zapraszam też na tą stronkę (jest tam kilka zdjęc m.in. spod Białego Domu i z mojej okolicy U Street):
http://www.cnn.com/2008/POLITICS/11/05/obama.parties.irpt/index.html