poniedziałek, 22 grudnia 2008

Kansas City

Od razu przepraszam za brak polskich znaków - poprawie to jak będę miała szansę.
Wczoraj przyleciałam do KC, Missouri do cioci i wujka by spędzić tu Święta Bożego Narodzenia.
Lot był długi (o godzinę dłuższy niż w planie bo nie moglismy wylądować z powodu pogody i trochę krążyliśmy) i turbulentny wiec milo nie było.
Dziś byliśmy w rosyjskim sklepie na zakupach - nareszcie normalne jedzenie :) Co prawda pierniczków nie mieli, ale był ser Podlaski, pasztetowa, krówki, makowiec, obwarzanki, ogórki i kapusta kwaszona :DDD
Jutro robimy rożne potrawy na Wigilie - dam znać jak nam poszło.

środa, 17 grudnia 2008

Jak nie być głodnym w DC

W ciągu tych kilku tygodni tutaj rzadko zdarzają się dni kiedy muszę zapłacić za lunch. Szczególnie ostatnio (no może poza tym tygodniem - od niedzieli siedzę w domu chora). Tyle tu jest różnych spotkań w biurze i poza nim - a na nich prawie zawsze darmowe jedzenie. Kanapki, pizza, czasem coś bardziej wyszukanego jak tortilla wraps, kotleciki, sałatki, sery... A wieczorem dobrym pomysłem są imprezy (np. świąteczne) czyli dobra zabawa, ciekawi ludzie oraz darmowe jedzenie i picie. Choć czasem można się niemiło zawieść - na imprezie świątecznej w Departamencie Skarbu podawali kawę/herbatę/czekoladę i alkohol oraz ciasteczka. A ja byłam taka głodna!
W każdym razie z innymi praktykantami stwierdziliśmy, że można w DC wyżyć w ciągu tygodnia chodząc tylko na różnego rodzaju otwarte spotkania i konferencje (za większość nie trzeba płacić). Bo tu już od śniadania się tego typu 'imprezy' zaczynają, a kończą się zazwyczaj o 20.
A jak to się nie uda to u nas w biurze zawsze są jakieś resztki - czy w sali konferencyjnej czy w zamrażarce :) Czasem bardzo dobre resztki - truskawki, winogrona, kanapki, chipsy, croissanty...

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Jeszcze raz...

... o pogodzie. Strasznie dziwnie tu jest jeśli o to chodzi. Generalnie to już zaczęła się zima, 6 grudnia nawet śnieg padał. Ale np. w środę było ponad 20C, padało i było bardzo duszno - aż wytrzymać nie było można. W piątek i w sobotę z kolei było ok -2-3C. Teraz (godzina 17) jest 19C i aż parno. Jutro pewnie znowu będzie bliżej 0C. Pewnie dlatego się przeziębiłam - nigdy nie wiadomo jak się ubrac i albo się zgrzejesz albo wyziębisz...

niedziela, 14 grudnia 2008

Mikolajki

W zeszłą sobotę, 6 grudnia była w naszym domu mała impreza z okazji Świąt Bożego Narodzenia i dlatego, że dużo moich współlokatorów wyjeżdża z Waszyngtonu.
Wcześniej losowaliśmy kto komu będzie prezent kupował :) więc było bardzo miło. Oczywiście smutno mi, że już nie będzie w DC niektórych osób. Na przykład wczoraj ja i Richie odprowadziliśmy na lotnisko Simone i tak dziwnie żegna się ludzi, z którymi dopiero co się zaprzyjaźniłam (trochę dziwnie bo jak dotarliśmy na lotnisko to się okazało, że odwołali lot S. do Montrealu i przebookowali jej na lot do M. przez Toronto - dobrze, że S. zaplanowała jedną noc w M. bo dziś leci do Bombaju). Steve również pojechał do domu. Dakotah wyprowadził się i mieszka kilka ulic dalej. Molly jedzie robić karierę do NYC, Jo-jo i Matteo jadą do Francji, Grace z Richiem i Gordonem szukają domu/mieszkania, żeby się do niego wprowadzić, Marcellus już chyba mieszkanie znalazł (bliżej pracy bo teraz dojeżdża ponad 1,5 godziny). W styczniu prawdopodobnie ze starej ekipy będę tylko ja, Soumaya i Jim (który i tak z nikim nie rozmawia). Zresztą S. wylatuje pod koniec stycznia... Ale nowi ludzie mają się wprowadzić - mam nadzieję, że będą fajni :) To samo zresztą teraz w pracy się dzieje - większość praktykantów kończy w grudniu lub styczniu więc tu też będzie nowa ekipa.
Oto kilka zdjęć z imprezy:

środa, 10 grudnia 2008

Na zyczenie moich wspanialych czytelnikow...

...w tym poście zamieszczam zdjęcie moich butów, które wcale nie są nadzwyczajne.

Nawet nie przypuszczałam, że akurat ten wpis wywoła tyle emocji :)
W każdym razie ludziom się chyba buty te podobały bo:
a) po prostu wygladają bosko na moich nogach :p
b) ludzie ubierają się tu naprawdę kiepsko, a kobiety rzadko chodzą w obcasach :) punkt dla mnie za Europejski styl!

wtorek, 9 grudnia 2008

Buty

Ludzie tutaj mają jakąś obsesje na punkcie butów. W pierwszym tygodniu jak tu byłam, po tym jak kupiłam sobie nowe buty do pracy, jakiś pan mnie zaczepił jak wychodziłam z metra mówiąc, ze mam super buty.
Potem w zeszłym tygodniu jakaś pani podeszła do mnie w metrze, złapała mnie za ramię i powiedziała konspiracyjnym tonem - "Podobają mi się twoje buty."
Tego samego dnia nasza koordynatorka praktykantów powiedziała mi to samo.
Ale żeby było dziwniej to samo powiedziała mi Congresswoman, która była na spotkaniu u nas w biurze. To nie wszystko - w czasie cośrodowego spotkania rozdawałam różne papiery. Dużo więc chodziłam po sali (było ponad 180 ludzi) i to kilka razy. Kilka godzin później odbywało się kolejne spotkanie, na które zaproszeni byli prawie ci sami ludzie. Ja siedziałam na recepcji i rozdawałam identyfikatory. W pewnym momencie podchodzi pan, mówi swoje nazwisko po czym patrzy na mnie z uśmiechem i mówi: "O pamiętam Cię ze spotkania! To ty masz te fajne buty!". Krejzi!

niedziela, 7 grudnia 2008

Imprezy swiateczne

Grudzień jest bardzo imprezowy w Waszyngtonie. Codziennie odbywa się tu mnóstwo imprez świątecznych - darmowe jedzenie i drinki plus dobra okazja do poznania interesujących i mogących pomóc w karierze osób.
Dakotah, nasz były współlokator (się wyprowadził w zeszłym tygodniu ale nadal u nas mieszka bo nie ma jeszcze łóżka w swoim nowym pokoju) zaprosił nas na imprezę do jego firmy - Bayer (ten od Aspirynek). Trochę się co prawda odseparowaliśmy od tłumu - była nas 9 z naszego domu więc była to dobra okazja by sobie pogadac bo zazwyczaj w domu wszyscy siedzą w swoich pokojach (oprócz mnie, Gordon'a, Richie, Simone i Marcellus'a bo my codziennie oglądamy NCIS w piwnicy:)).
W czwartek z Marcellus'em poszłam na imprezę świąteczną do organizacji, w której był praktykantem - Naval Reserves Assoc. Impreza odbywała się w jednym z budynków izby reprezentantów. Bardzo było miło - prawie sami wojskowi, a oni są bardzo rozmowni i pomocni. Potrafią załatwić każdą pracę bo wszyscy się dobrze znają i w zasadzie głównie zatrudniają polecone osoby.
Poza tym w tym tygodniu było bardzo szalenie w pracy - z całego kraju zjechali się ludzie by dyskutować o przyszłości partii Republikańskiej. Na cośrodowym spotkaniu było prawie 200 osób (zazwyczaj jest około 100) a we wtorek, środę i czwartek przez cały dzień odbywały się różne spotkania. Śmiesznie bo ja wydawałam identyfikatory i poznałam kilku senatorów i reprezentantów :)
W piątek z kolei ja, czterech innych praktykantów ode mnie z pracy i dwóch naszych przełożonych wprosiliśmy się na imprezę z okazji 75-lecia końca prohibicji. Barmani byli jacyś bardzo znani i sprowadzeni specjalnie na tą okazje.
Na przyszły tydzień też mam zaplanowane jakieś imprezy świąteczne - idę na nie zamiast mojego przełożonego Ryan'a.

środa, 3 grudnia 2008

Nowy Jork c.d.

W piątek z G. poszliśmy trochę pozwiedzać - najpierw Met (Metropolitan Museum of Art), potem przeszliśmy się przez Central Park (pogoda była bardzo ładna) do American Museum of Natural History - dinozaury i te sprawy.
Oto kilka zdjęć:

Wieczorem poszliśmy (ja, rodzice G., Gordon, Pat z Bermud, Liz) na broadway'owski show 'White Christmas' na podstawie filmu z Bing Crosby'm. To ten musical, z którego pochodzi tytułowa piosenka. Było super!! Śpiewali, tańczyli, stepowali, a na koniec śnieg padał na widownie (taki sztuczny z piany). Muszę się wybrać na jeszcze jakiś musical :) Mieliśmy też całkiem dobre miejsca i to za darmo - jakaś pani, która pracuje z mamą G. dała jej bilety. Po przedstawieniu poszliśmy za kulisy bo tata G. zna aktora który grał główną postać (Stephen Bogardus) bo razem studiowali w Princeton. Pokazał nam jak wszystko wygląda i tłumaczył różne zawiłości techniczne, aktorskie, choreograficzne... Naprawdę bardzo miły człowiek.
W sobotę robiłam zakupy (wyprzedaż się zaczęła w piątek - Black Friday Sale), poszłam do kina na 'Rachel getting married', do polskiego baru downtown i do irlandziego pubu :)
Poniżej zdjęcia jedzonka:

wtorek, 2 grudnia 2008

Święto Dziękczynienia

Zostałam na ten weekend zaproszona do domu Gordon'a, mojego współlokatora. Pojechaliśmy tam samochodem z kolegą z pracy - były duże korki oczywiście więc droga, która normalnie zajmuje 4-5 godzin zajęła nam ponad 6. Co prawda musieliśmy wyjechać z DC, przejechać przez stany: Maryland, Delaware, New Jersey i kawałek Nowego Jorku...
Po 23 dojechaliśmy do NYC. Gordon'a rodzice mieszkają na 66th East Side, przy Lexington Av., w 4 piętrowym domku szeregowym. Ja mieszkałam na 4 piętrze - w zasadzie to biuro takie ale jest jedna sypialnia i łazienka. Jak przyjechaliśmy to tata Gordon'a i jego siostra (2 lata młodsza) byli jeszcze na nogach. Jego tata, mimo że jest Republikaninem, wspierał Obamę w czasie kampanii. Jest bankowcem na emeryturze więc miał dużo na to czasu :)
W czwartek poszłam rano z Gordon'em obejrzeć Thanksgiving Parade. Mnóstwo ludzi, aż ciężko było się przecisnąć. Zdjęcia niestety są na aparacie taty Gordon'a bo mi się baterie wyczerpały (jak zwykle). Może je kiedyś zamieszczę. W każdym razie widziałam mega balona w kształcie Pikachu, Uncle Sam, Kermit the Frog i wiele innych. Do tego obowiązkowe hotdogi w Central Parku i mały spacer na Times Square - gdzieś niedaleko kończyła sie parada, przy sklepie Macy's (oni wykładają pieniążki na całą imprezę). Zobaczyłam też Rockefeller Centre, sławną tam choinkę i lodowisko. O dziwo prawie nikogo nie było bo wszyscy na paradzie :)
Wróciliśmy do domu i poznałam wreszcie mamę Gordon'a - bardzo miła pani, oraz jej przyjaciółkę z Bermud, Pat. Właściwie to Pat kiedyś była opiekunką mamy Gordon'a ale jest tylko 10 lat starsza. Ma 72 lata i nadal pracuje - dla bogatego pana, który ma ponad 90 lat... Kiedyś była CFO jakiejś firmy związanej z lotnictwem. Niesamowita osoba - nawet zaprosiła mnie na Bermudy i jak już odlatywała to dała mi pudełko czekoladek :)
O 14:30 zaczęli się schodzić goście - koleżanka Liz (siostra) z wymiany w Hiszpanii (Niemka, która studiuje w NYC), przyszywani wujek Joe i ciocia Deb i ciocia Margo z małym synkiem Williamem (drugi syn był chory więc został ze swoim tatą w domu). Joe to najlepszy przyjaciel mamy Gordon'a a Deb jest byłą żoną przyjaciela taty Gordon'a. Do tego jest śpiewaczką operową z Kanady, występuje w serialach i filmach (razem z Joe) głównie w małych rólkach lub jako statystka. W ogóle to jakieś ciekawsze towarzystwo było, np. mama G. wspominała jak to pojechała do Afryki i spotkała się z Mugabe...
Na kolacje było bardzo dużo jedzenia (ja pomagałam robić część przysmaków :)) - oczywiście indyk, ziemniaki pociapciane i słodkie (z syropem klonowym), fasolka szparagowa, jakiś farsz do indyka, żurawina w kilku postaciach... Duuuuuuużo tego było a wcześniej były jeszcze przystawki - krakersiki z łososiem, devil's eggs, crab dip etc. No i dużo alkoholu - rodzina G. nie oszczędza na trunkach i mają nawet pomieszczenie-barek wypełniony różnymi napojami. W ogóle to G. określa swoją rodzinę jako typowi WASP (biali Anglosasi wyznania protestanckiego), czyli dośc dobrze urodzeni amerykanie ze wschodnio-północnego wybrzeża.
Najadłam się chyba na cały rok - już w czasie jedzenia przystawek miałam dość, a co dopiero po kolacji... No a po kolacji oczywiście był deser - umierałam jedząc ciasto dyniowe z bitą śmietaną, ale było baaaardzo dobre.
Około 22, czyli po prawie 8 godzinach obżarstwa skończył się dzień i poszliśmy spac. Oczywiście najpierw ja, G. i Liz ładnie posprzątaliśmy, żeby główne kucharki - mama G. i Pat mogły wypocząć i popić drinki :D
Jutro napiszę co jeszcze robiłam w NYC i zamieszczę zdjęcia z mojego aparatu.

wtorek, 25 listopada 2008

NYC!!!

A na święto Dziękczynienia jadę do Nowego Jorku. Mama Gordon'a - jednego z chłopców z którym mieszkam powiedziała mu, żeby przywiózł ze sobą biedne dzieci bez planów na ten tak ważny dzień :) Jedziemy w środę samochodem mojego kolegi z pracy Doug'a, który też jest z Nowego Jorku.
Zdam dokładną relacje po powrocie w niedziele!!!

Reszta tygodnia

W zeszłym tygodniu byłam też na jeszcze jednym przesłuchaniu w Senacie - tym razem o reformie służby zdrowia, oraz na dwóch konferencjach: jednej o tym jak kiepskim wyznacznikiem jest granica ubóstwa, a druga (5 godzinna!) o fuzjach szpitali. Za bardzo nie wiedziałam o czym była mowa, ale jedzonko było za darmo, a dla Ryan'a miałam tylko raport z tego napisać więc jakoś przeżyłam :)
W środę wieczorem ja i dwóch kolegów z pracy poszliśmy na spotkanie w Fundacji Heritage z doradcą McCain'a ds. finansowych w czasie kampanii prezydenckiej. Było tam bardzo dużo ciekawych ludzi, doradca jest niesamowitym mówcą i dyskusja na temat porażki McCain'a się wywiązała. Trochę krótko trwało całe spotkanie bo około 2 godzin ale warto było przemierzyć pół miasta!
W niedziele natomiast postanowiliśmy pójść do Narodowego Muzeum Historii Amerykańskiej. Zamknięte było w 2006 roku w celu renowacji i właśnie w ten piątek je otworzyli. Było to więc wielkie wydarzenie w DC. Oczywiście mnóstwo ludzi miało ten sam pomysł - tłumy były niesamowite!!! W kolejce stało się do wszystkiego. Największa była by zobaczyć Star Spangled Banner, flagę Stanów Zjednoczonych, która natchnęła twórce hymnu narodowego. Zobaczą ją następnym razem... Zresztą dużo wystaw nie zostało jeszcze otwartych - np. w styczniu będzie ekspozycja o Lincolnie :) Można też było wypożyczyć tego małego robota ze Star Wars z pilotem. Śmiesznie jak tak się idzie i nagle robot cię zaczepia :) Bardzo mi się podobało i wszystkim polecam to muzeum - tylko może w środku tygodnia bo pewnie jeszcze przez jakiś czas będzie tak zatłoczone.

piątek, 21 listopada 2008

Senat i przemysl motoryzacyjny

We wtorek byłam też po raz pierwszy w Senacie. A w zasadzie w dwóch budynkach senackich - Kirksen i Randall.
Ryan, mój szef wysłał mnie na przesłuchanie senackie w sprawie przemysłu motoryzacyjnego. Jak tam przyjechałam to się okazało, że na salę na pewno się nie dostanę bo kolejka ustawiła się już o 3 nad ranem... Okazało się również, że w amerykańskim kongresie istnieje coś takiego jak stacz kolejkowy :) Oczywiście grube ryby sobie staczy załatwiły. No i doszło do incydentu przed drzwiami. Pan z różową czapeczką i szalikiem chciał wejść na salę i twierdził, że tak jak panowie i panie z GM czy Forda zapłacił staczowi, poza tym to jest przesłuchanie publiczne i każdy powinien mieć szanse wejść. Oczywiście nie chcieli go wpuścić (w sumie tylko dlatego, że nie był odpowiednio ubrany i dlatego, że miał niewygodne stanowisko w niektórych sprawach chciał wyrazić swoją opinię). Trochę zniesmaczona byłam zachowaniem pracowników Senatu - od razu widać, że te wszystkie idee wolności słowa, demokracji itp. to tylko pic na wodę fotomontaż. Nie dość tego - zabrali tamtego pana i zaczęli chodzić po korytarzu, wyciągając z kolejki wszystkie osoby, które miały na sobie coś różowego!!! Nawet apaszkę.
Ja oczywiście się do środka nie dostałam i poszłam do drugiego budynku oglądać przesłuchanie na monitorze telewizyjnym w specjalnie przygotowanym do tego pokoju.
Zainteresowanie tym przesłuchaniem było takie duże, gdyż chodziło o udzielenie 'pożyczki' w wysokości 25 miliardów dolarów trzem największym firmom motoryzacyjnym w USA - General Motors, Ford i Chrysler. Oczywiście w związku z kryzysem. Wśród świadków byli CEO tych firm, pani senator z Michigan (tam gdzie te firmy mają najwięcej pracowników) oraz profesor uniwersytecki. Jako, że przesłuchanie było bardzo medialne wszyscy senatorzy z komisji chcieli wygłosic przemówienie i się wykazać. Przez to zanim świadkowie doszli do głosu minęło prawie 1,5 godziny. Ale nie powiem - Senatorowie bardzo ładnie mówili. Świadkowie też nie byli najgorszymi mówcami. Szczególnie pan profesor Morici :)
Niestety nie dotrwałam do końca przesłuchania - byłam strasznie głodna bo od śniadania nic nie jadłam (przez to durne Social Security) i urwałam się po ponad 3 godzinach do domu. Ponoć za dużo nie straciłam.
Podsumowując - bardzo mi się podobało! Tylko szkoda, że nie udało mi się wejść na salę... No i trochę ciężko się notowało (bo później musiałam Ryanowi raport napisać) bo nazwisk często nie było widać. A w ogóle to był taki jeden senator Carper z Delaware co to mówi tak szybko, że nawet świadkowie mieli problem ze zrozumieniem go :)

Koszmar

W nocy śni mi się głos pani z metra...
"The door is opening. Step back to allow the customers to exit. When boarding please move to the centre of the car." oraz "Step back - door is closing" czy "Step back to allow the doors to close."

Social Security

To jest post dla tych, którzy narzekają na nasze panie w okienkach na poczcie, w bankach czy innych instytucjach.
We wtorek (moje drugie podejście po nieudanym poniedziałkowym - czekałam ponad godzinę w czasie której obsłużono 2 klientów, ja byłam 40 więc bym sobie poczekała...) udałam się do Social Security Services Office, żeby wyrobić sobie ichni numer i kartę. Byłam tam o 8:45, o 9:00 otwierają a tam mega kolejka...
Jak nas wpuścili to wszyscy grzecznie ustawili się po numerki i usiedli na krzesłach. Co z tego, że zanim Panie zaczęły obsługiwać była już 9:15.
Teraz trochę o ludziach którzy tam byli - było dwóch Włochów co to wyglądali jak z filmu gangsterskiego, na dodatek jeden z nich trzymał w ręku książkę Puzo (tego od Ojca Chrzestnego) a drugi melodie w komórce miał z Ojca Chrzestnego; było dużo rodzin z maleńkimi dziećmi, które wrzeszczały straszliwie (mam wrażenie że specjalnie, żeby rodziców jeszcze bardziej wyprowadzić z rownowagi), byli jacys naprawdę dziwni ludzie co to po angielsku mówili ale za nic nie potrafili zrozumiec jak pani krzyczała ich numerek. Tak bo to nie jest jak u nas na poczcie, że numerek się wyświetla - pani krzyczy jak w barze mlecznym. Niektórzy nawet na swoje nazwisko nie reagowali - aż strach się bac... Nie mówiąc już o takich co to przyszli coś załatwic do urzędu, ustawili się pierwsi w kolejce a później się okazało, że jeszcze nie wypełnili druczków więc robili to przy okienku kradnąc nam cenne minuty.
Okienka były 4, pań na początku 4 ale jedna się chyba znudziła bo po obsłużeniu jednej pani sobie poszła i już nie wróciła. W ogóle to Panie obsługują jak chcą i kiedy chcą, np. znikają na 15 minut... Ja byłam ok. 20 osobą w kolejności więc trochę sobie poczekałam.
Nareszcie jednak przyszła moja kolej. Wszystko ładnie, pięknie. Dokumenty mam przygotowane, wypełnione etc. Pani miła (oczywiście dlatego, że miła wszystko tak długo trwa bo sobie pogawędki ucina z klientami), wklepuje do komputera dane. A tu nagle error - okazuje się, że jakiś pacan na lotnisku nie wpisał mnie do systemu. I właściwie to oficjalnie mnie w USA przez ten cały czas nie było... Przerażenie w oczach! Pani uspokaja, że to się czasem zdarza i że nie mam co się przejmować, że ona te dane wyśle do Homeland Security Office i wszystko powinno być ok. Mam tylko nadzieję, że mnie nie deportują...
Reakcja Candice (koordynatorka praktykantów u mnie w pracy) - to przerażające, nie wiadomo kto jeszcze jest w USA i nawet o tym nie wiemy. Prawda...

wtorek, 18 listopada 2008

Etiopska kuchnia

W niedziele ja, Simone, Richie, Jo-jo, Matteo i Lenka z Czech co pracuje z Richie i Simone wybraliśmy się do etiopskiej restauracji niedaleko naszego domu.
Ludzi pełno więc musieliśmy trochę na stolik czekać, ale wzięliśmy to za dobry znak.
Menu było w języku amharskim i oczywiście w angielskim ale nazwy typu Fitfit czy firfir nic nam nie mówiły :) Każdy wybrał więc coś innego - ja jakąś mieszankę wegetariańską.
Dania etiopskie podają na talerzu, na którym leży duży naleśnik a na nim to co się zamówiło. Oprócz tego na stół kładą jeszcze trochę tych naleśników. I momentalnie okazało się po co tyle tych naleśników - otóż nie podają sztućców. Nic, nada, nul narzędzi do jedzenia.
Trzeba więc zakasać rękawy i jeść rączkami i naleśnikami :)
Dawno tak dobrze się nie bawiłam jedząc!
Niestety trafiłam na bardzo ostre (baaaardzo ostre) danie. A nic nie było napisane (przy niewegetariańskich daniach była skala ostrości potraw...). Jadłam więc z wielkim bólem choc było bardzo dobre. Nawet Simone (niby jest z Kanady ale tak naprawdę z Indii) stwierdziła, że rzeczywiście ostre.
Spróbowaliśmy również etiopskiego piwa - dziwny w smaku (trochę jak sok z porzeczek) ale to była jedyna rzecz która pomagała w zjedzeniu ostrych potraw :)
Jednym słowem - polecam, ale uwaga na ostre jedzenie!!!!!

niedziela, 16 listopada 2008

Air & Space Museum

W czasie moich dwóch tygodni nie byłam ani razu na National Mall (ten pas zieleni od Kapitolu poprzez obelisk Waszyngtona aż do memoriału Lincolna) i zapomniałam jak tam jest pięknie! Zapomniałam wziąć aparat fotograficzny niestety. I pogoda była taka piękna przedpołudniem, że na krótki rękawku znowu się chodziło... Wczoraj byłam więc na National Mall w powyższym muzeum - po raz drugi już, ale jak byłam tak półtora roku temu to zobaczyłam około połowy ekspozycji. A są tam naprawdę ciekawe rzeczy :)
Byłam nawet w planetarium na pokazie o czarnych dziurach - nigdy nie byłam w życiu tak przerażona filmem....
W tym samym czasie było spotkanie liderów światowych - kilka ulic dalej więc wszędzie kręciło się dużo alterglobalistów i innych dziwnych ludzi. Na nieszczęście strasznie zaczął padać deszcz a dużo stacji metra w centrum zostało wyłączonych z ruchu z powodu tego spotkania. Mam nadzieje, że się nie przeziębię bo w butach to ja miałam zbiorniki wodne a kurtka cała przemoknięta mimo parasolki.
Później byłam z cała ekipą z mojego domu w kinie na James Bondzie - oczywiście tu nie ma numerowanych miejsc, więc kto pierwszy ten lepszy. Na szczęście byliśmy pierwsi w kolejce (na godzinę przed seansem) i zajęliśmy najlepsze miejsca :) I poznałam wczoraj chłopca który ma korzenie litewskie i ma na drugie nazwisko Jagiełło! A wygląda raczej Latynosko więc śmiesznie to brzmi :)

Previously on Lost

Zapomniałam napisać, że w poniedziałek byłam w Kennedy Center na koncercie. Codziennie o 6 wieczorem są tam darmowe koncerty/przedstawienia.
Zespół nazywa się "Previously on Lost" a ich piosenki powstają po każdym odcinku serialu Lost a postacie z wyspy są dla nich inspiracją. Tak kochają twórce tego serialu (JJ Abrams), że przez cały koncert jeden z nich trzymał jego zdjęcie na scenie. Piosenki były bardzo dziwne - szczególnie teksty. Ale najlepsze było to, że używali najbardziej niesamowitego instrumentu na świecie - thereminu. Bardzo pasował do aury tajemniczości serialu.
A oto strona MySpace zespołu: www.myspace.com/previouslyonlostmusic.

sobota, 15 listopada 2008

Kolacja

We wtorek praktykanci z mojej organizacji i z kilku innych związanych z nami było zaproszonych na kolację do pana, którego organizacja zajmuje się zwalczaniem podatku spadkowego, po to by uświadomić nas czym jest tzw. podatek od śmierci i jak należy go zwalczać. Wszystkich gości było w sumie 24.
Kolacja była u niego w domu - na początku były przekąski i drinki (serwowane przez kelnerów) i rozmowy o wszystkim co ma związek z podatkami. Jako że jestem z Polski od razu się mną starsze środowisko zainteresowało i pytało jak tam z podatkami w Polsce i w Europie. Pan który później wygłaszał mowę był nawet kilka razy w Polsce i opowiadał jak to polski naród pracowity i że szybko inne kraje prześcigniemy :) A potem było bardzo dobre jedzonko. Jak to oczywiście bywa w konserwatywnych środowiskach amerykańskich przed jedzeniem trzeba było podziękować Bogu za te dary.
Każdy miał karteczkę ze swoim imieniem przy stole - mi wypadło siedzieć koło chłopaka pracującego właśnie w tej organizacji zwalczającej podatek spadkowy i koło naszego rzecznika prasowego.
Cały wieczór upłynął pod znakiem podatków - i teraz już trochę o amerykańskim systemie wiem. Na pewno nie powinniśmy się na nim wzorować!!! Jest co prawda dużo zwolnień z podatków ale jak Ci się nie uda to płacisz baaaaardzo dużo. Jeśli chodzi o podatek spadkowy to w zależności od roku płaci się inaczej. Np w przyszłym roku jest 0% ale w tym roku jest podajże 45% jeśli majątek jest wyceniony na ponad 3 mln (mogę się mylic - ale tu chodzi raczej o logikę). Zresztą IRS (ichni urząd podatkowy) wycenia twój majątek jak chce. Np. ktoś ma firmę rodzinną, która wyceniona przez eksperta jest warta $2 mln. Właściciel firmy umiera i np. jego dziecko wszystko dziedziczy. IRS przychodzi do domu często jeszcze przed pogrzebem i mówi "Według nas ta firma jest warta $15 mln, więc musicie nam dać 7 mln podatków." I nic zrobić nie możesz - tylko się procesować możesz a to tez strasznie drogie. Jedna pani obecna przy stole mówiła ze jak jej babcia umarła to IRS przyszedł po 72 godzinach i złote łańcuszki i pierścionki liczył. A nasz gospodarz opowiadał historie pewnej rzeźbiarki. Nie była zbyt popularna ale udało jej się sprzedać do jakiegoś muzeum kilka rzeźb za $1 mln. Umarła i jej syn odziedziczył całą stajnie jej rzeźb. IRS przyszło i powiedziało, że stajnia warta jest $20 mln bo tyle warte są według nich te rzeźby. Tylko, że nikt nie chciał ich kupić. Syn powiedział "Ja mogę wam oddać ta stajnie - nie ma sprawy!"
Osoby, które popierają ten podatek mówią, że dotyka on tylko ludzi bogatych. A tak naprawdę nie dotyczy on tych najbardziej bogatych bo oni nie tylko potrafią ukryć swój majątek. Oni baaaaardzo dużo zarabiają na tym podatku wykupując firmy rodzinne które nie są w stanie zapłacić podatku... Np. na tym zarabia najbogatszy człowiek świata - Warren Buffett.
W każdym razie było bardzo ciekawie :)
Potem wszystkie panie się zmyły oprócz mnie i Katie i panowie zaczęli palić cygara (oczywiście nie z Kuby) i pic koniaki i inne takie. Poznałam nawet pana, który uczy się Polskiego bo ma dużo polskich znajomych i nawet w tym roku był na Lubelszczyźnie (nie Ola nie był w Radzyniu ale kojarzył nazwę z mapy i znaków) i tak mu się spodobało, że chce kupic tam dom :) Krejzi!
Ok 12 wreszcie byłam w domu z bardzo bolącą głową od dymu z cygar - coś strasznego! Jak ktoś wrażliwy na dym to niech sie nie zbliża do osób palących cygara!

piątek, 14 listopada 2008

ZOO :)

W niedziele byłam w ZOO - trochę trzeba było przejść, żeby do niego dotrzeć ale się udało :) No i oczywiście jak wszystko Smithsonian było za darmo.
Już na samym wstępie ludzi witał jelonek - tak jakoś się zabłąkał, bo w żadnej ekspozycji jeleni takich zwyczajnych nie było a ten sobie chodził o tak o ;)

Pogoda była piękna - okazało się później, że to był ostatni taki ciepły dzień (ponad 20C) a teraz niestety jest zimno i pada deszcz...
ZOO jest dość duże więc byłam bardzo zmęczona.
A w ogóle to mieli tam najdziwniejsze pomysły - gepardy miały swój wybieg pomiędzy zebrami i antylopami! Czy to nie nieludzkie??? Biedne antylopy pewnie co rusz na zawał umierały, a gepardy chodziły głodne czując takie dobre mięsko zaraz obok.
Można też było zobaczy warte kilka milionów misie panda :)
Oto kilka ciekawszych zdjęć z dnia w ZOO:

Poniżej czerwona panda :) naprawdę!

A oto panda warta miliony:

Czy flamingi nie wyglądają trochę jak Cheerios???

Ostrzeżenie...

...przed tym oto stworzonkiem! Żadne inne zwierzątko - nawet tygrysy czy aligatory, nie jest widocznie takie groźne jak ten żuraw. Aż strach się bać.

Żeby nie było to ja na tym orzełku.

Na tej linie to nie samobójca - to małpka. Tak sobie pomyśleli że to dobry pomysł żeby małpy chodziły po całym ZOO. Tylko co jak spadną do klatki np. lwa...

niedziela, 9 listopada 2008

Pogoda

Z tego co widzę to w Polsce też ładna pogoda. Ale tu jest naprawdę gorąco - w piątek zdychałam w krótkim rękawku i długich spodniach (było ponad 20C)...
Generalnie raczej ubieram się w krótki rękawek, jakaś bluza lub marynarka w torbę i fruu na dwór.
Strasznie to dziwne - siedzieć w krótkim rękawku na tarasie, jeść lunch, opalać się... w listopadzie.
W piątek byłam w kinie na 'Changeling' - polecam!!!

Metro

Krótkie spostrzeżenie :)
Żeby dojechać do pracy muszę przesiąść się w Chinatown. Wszystko było by dobrze gdyby nie to, że tu na stacjach odbywa się walka o życie... To jest walka o to czy dostaniesz się do metra, czy może do następnego, a może jeszcze do następnego. Zdarza się, że metro przyjeżdża na stację, zatrzymuje się, wysiadają ludzie (a często robią to bardzo wolno) i nawet wszyscy nie zdąża wysiąść jak pan/pani prowadzący/a metro zamyka drzwi. Ups dla tych co nie zdążyli wysiąść... Nie mówiąc o tych co nie zdążyli wsiąść. Na szczęście częściej zdarza się, że ludzie zdąża wysiąść ale tylko garstka tłumów stojących na peronie zdąży wsiąść (czasem z kontuzjami wywołanymi przez zamykające się na tobie drzwi). Raz udało mi się wsiąść dopiero do 3 metra które nadjechało - stałam na peronie więc około 20 minut.
Poza tym - cieszmy się z wspaniałego pana co zapowiada u nas stacje metra. Ładny, czysty głos, wcześniej nagrany - nic tylko się zachwycać. Tu osoba kierująca akurat metrem mówi jaka będzie następna stacja, na jakie inne linie można się przesiąść i po której stronie otwierają się drzwi. Niestety wszystko zależy od prowadzącego - niektórzy są bardzo profesjonalnie, niektórzy mówią tak cicho, że metro i ludzie zagłuszają kompletnie, a niektórzy tak szybko i z tak dziwnym akcentem, że nawet rodowi Amerykanie nie do końca rozumieją co się dzieję. Taka osoba mogłaby nawet powiedzieć ze zbliża się koniec świata a nikt by się nie przejął, bo by nie zrozumiał.
Ale poza tym to metro sobie bardzo chwalę - wszędzie da się dojechać, jest w miarę czysto i bezpiecznie. Tylko troszkę za drogo...

czwartek, 6 listopada 2008

Election night

Dziś ledwo co wstałam. Wczoraj do drugiej łaziliśmy po mieście...
Ale oto bardziej szczegółowa relacja :)
Na początku z Soumayą poszłyśmy do Bohemian Cavern, żeby coś zjeść i zobaczyć jak Amerykanie oglądają wyniki wyborów. Miejsce jest dosłownie 50 metrów od naszego domu :) Przed barem mega kolejka, w barze nie dało się nijak przecisnąć - żeby zamówić musiałyśmy ponad godzinę pchać się do barmanki a potem następną godzinę czekało się na... frytki i Colę. Ludzie skandowali kiedy tylko Obama coś wygrywał lub nawet gdy prowadził po przeliczeniu 1% głosów. Nie mówiąc o wrzawie jak odliczane były w CNN sekundy do wyników z poszczególnych Stanów (szczególnie z D.C.).
W ogóle to CNN nie oszczędzało na wieczorze wyborczym. Monitory jakie mieli to takie gigantyczne iPhone - nasi komentatorzy sportowi i ich rysowanie po monitorze się nie umywa. To co prezenterzy i eksperci wyprawiali było naprawdę pierwsza klasa! Nie mówiąc już o hologramach gości, którzy np. byli w tym czasie w Chicago :) Żeby się trochę rozerwać poszłyśmy do klubowej części Bohemian Cavern - a tam ludzie w takt muzyki skaczą, wrzeszczą i... oglądają CNN ;)
Kilka fotek:

Po wyczerpujących trzech godzinach poszłyśmy do domu - do reszty naszych domowników by końcówkę obejrzeć już na spokojnie. I stało się - Obama wygrał, McCain miał zapłakane oczy na swoim przemówieniu, a Marcellus kłócił się z resztą. Bo okazuję się, że częśc z ludzi z mojego domu głosujących na Obamę głosuję zawsze na Republikanów i zaczęły się wielkie dyskusje na temat tego kogo by wybrali Al Gore czy McCain, Al Gore czy Obama etc. Wyszło, że wszyscy bardzo żałowali tego, że Al Gore nie startował bo zdobył by pewnie 90% głosów w naszym domku. W każdym razie w piwnicy świętowali, ja pisałam na blogu a tu nagle Jim i Mar wpadają do mojego pokoju i mówią, żebym koniecznie zobaczyła co się dzieję na dworze - SZAŁ!!! Pobiegłam po resztę i piorunem, w klapkach, piżamach polecieliśmy pod Bohemian Cavern. To co się tam działo jest nie do opisania. Ludzie tańczą na środku ulicy, ściskają się, wrzeszczą "O-BA-MA" i "Yes We Can", skaczą, piszczą, kierowcy trąbią... Ale to był dopiero początek - w końcu dopiero kilkanaście minut wcześniej ogłosili exit polls. Z okolicznych budynków ludzie puszczają muzykę.

Zdecydowaliśmy się pójść pod Biały Dom - w końcu jak powiedział Gordon "Musimy iść. To wydarzenie będziemy pamiętali jak będziemy mieli 85 lat." Najpierw zawitaliśmy na słynne skrzyżowanie 12th i U Street - to tu rozpoczynały się w przeszłości marsze Afro-amerykanów którzy walczyli o swoje prawa. Ludzi jeszcze więcej - policjanci już nie są w stanie zapanować nad tym co się dzieje. To chyba była jedyna okazja by stac przez pół godziny na środku dwóch dużych ulic i nie ryzykować wypadkiem samochodowym.

Molly i Gracie powyżej

Soumaya i Simone powyżej

Simone, Soumaya, Stephen, Dakota (w bejsbolówce), Molly i Gordon

Poszliśmy więc pod Biały Dom jak akurat zaczęło mocno padać - a niektórzy z nas w klapkach i krótkich rękawkach. Ale to nic - pół godziny spaceru po zatłoczonych ulicach było niesamowite przeżycie. Przy okazji wygrałam $10 od Daktoty w zakładzie o to jaka ulica jest na wysokości Białego Domu (G!!!). Nie ma to jak Teksańczyk w stolicy :D
Pod domem prezydenta Busha ludzi tysiące - udało nam się przyjść w miarę wcześnie więc mieliśmy miejsce dość blisko płotu. Policjantów mnóstwo ale i tak nad niczym nie panowali. Jedyne co tak naprawdę odstraszało niektórych od przeskoczenia płotu byli snajperzy na dach Białego Domu - a było ich bardzo dużo i byli chyba specjalnie tak widoczni. Ludzie śpiewali już przeze mnie wspominane "Na-na-na-na na-na-na-na hey-hey-hey Goodbye!!!", hymn i wiele innych piosenek. Krzyczeli, że nareszcie Bush zniknie, cieszyli się. A ewidentnie na złość po pewnym czasie zgaszone zostało oświetlenie Białego Domu. Może Bush pomyślał, że jak już chociaż nie może spać przez ten hałas to reflektory świecące mu w okna wyłączy ;)

Po godzinie postanowiłyśmy - ja, Soumaya i Simone, że czas na nas. Na pytanie Richiego dlaczego, kiedy wszyscy muszą rano do pracy wstać - "Bo jesteśmy tu na wizie ;)".
Trochę energii poświęciłyśmy na dotarcie do U Street - a tam impreza nadal trwa. Pod naszym domem też :) Ale czas już był na nas. Więc i koniec tego posta...
Filmiki zamieszczę jak uda mi się je zmniejszyć :)
Zapraszam też na tą stronkę (jest tam kilka zdjęc m.in. spod Białego Domu i z mojej okolicy U Street):
http://www.cnn.com/2008/POLITICS/11/05/obama.parties.irpt/index.html